Za oknem szarość, wiatr, ciemno i źle. Sytuacja robi się coraz bardziej dramatyczna, dlatego śpieszę z odtrutką w postaci zastrzyku muzyki, która postawi was na nogi, a może i nawet zmusi do mimowolnych pląsów.
Są pewne stare i niezawodne sposoby - herbata z miodem, bańki no i oczywiście disco. Mimo że jego wielka era już minęła, a sama muzyka odeszła w dużej mierze do lamusa, wciąż powstają raz na jakiś czas kawałki, które nawiązują do tego stylu i wpuszczają do niego trochę świeżego powietrza - tak właśnie jest w przypadku "Back to Disco" Nicka Solid, który zrobił bezpretensjonalny kawałek na motywach chicago house i kosmicznego disco, okraszone wkręcającym MC, którego partie zostały rewelacyjnie pocięte - znać w tym mistrzowską rękę i wyczucie gatunku. Polecam!
Kanadyjczyk ukrywający się pod pseudonimem Guillaume & The Coutu Dumonts regularnie nawiedza moje wpisy, ale cóż się dziwić - moim zdaniem to historia dzieje się na naszych oczach. Przy jego płodności i równej formie z pewnością zajdzie daleko. "I Was On My Way To Hell", mimo tytułu przyprawiającego o ciarki to kawał rewelacyjnego blues-house'u. Ciekawy, organiczny podkład (mieszanka żywej i automatycznej perkusji) i świetny motyw przewodni same w sobie pociągnęły by ten kawałek. Ale jest jeszcze wokal... świetnie dobrany blues, który doskonale współgra z muzyką i sprawia, że tego 9-minutowego epickiego numeru słucha się wyśmienicie, prawie tak jak "Sinnerman" Niny Simone. Na okrasę - jedna z ciekawszych okładek ostatnich tygodni. Palce lizać!
Jak już zapomnimy o listopadowej aurze, to możemy przenieść się wprost z powrotem w środek lata - "El Verano" jak powiedziałby hiszpan Alex Under. Jego muzyka to rasowy tech-house/minimal, z opętańczą motoryką (Trapez!) i jak zawsze zaskakującą melodyką. Przejście ok. 4:30 nie pozostawia zawodu; wszystkie dotychczas rozproszone, chaotyczne elementy splatają się nagle w całość i rusza do przodu funkująca maszyna z organkami, wokalnym samplem i pędzącymi przeszkadzajkami. Sprytna konstrukcja i pogodny nastrój sprawiają, że utwór nie jest po prostu kolejnym takim samym tech-gniotem, ale samodzielną propozycją muzyczną, która potrafi nie tylko bujać na parkiecie, ale też i w tramwaju czy w fotelu.
Dinky wydała właśnie długo oczekiwany album i chwała jej za to. Chilijska producentka ma już na koncie dużo wydawnictw, więc przemyślany i dojrzały album był naturalnym krokiem naprzód. Dinky zaskakuje gęstością i rozmachem swoich produkcji, jak w tytułowym "May Be Later" który, jak Coutu Dumonts, zgrabnie łączy tradycje akustyczną i syntetyczną. Snujące się wokalizy i pocięte fragmenty piosenek wprowadzają luzacką atmosferę - całość brzmi jak toczący się po bocznym torze, roztańczony pociąg w środku leniwego lata. Tylko, że gdzieś w szóstej minucie odrywa się od powierzchni ziemi i zaczyna lecieć na księżyc, w rytmie deep-house/cosmic-grooves... w końcu pozostawiając po sobie tylko ślad na niebie i kosmiczne odgłosy. Całkiem odlotowo.
Życzę wam wielu takich udanych odlotów w smutnym listopadzie.
9 listopada 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nim cokolwiek napiszesz, pomyśl o swojej matce. Czy byłaby dumna?