18 września 2008

WINYLOWA KUCHNIA WUJKA BRODY - LABEL SHOWCASE II

W drugiej edycji przeglądu ciekawych i ważnych wytwórni na scenie porządnej technicznej muzyki przyjrzymy się kolejnym czterem gorącym stajniom, które osiągnęły już kultowy status.

Zaczynamy od szwajcarsko-berlińskiej Cadenza Records, której szefem jest Luciano (Mixmag obwołał go dj'em roku 2007). W katalogu ma takich tuzów jak Ricardo Villalobos, Loco Dice czy Rhadoo. Stylistycznie Cadenza wierna jest minimalnemu, rozedrganemu brzmieniu, które wypracowała sobie na samym starcie, choć konsekwentnie unika głebin i mroków, które pogrzebały już niejednego producenta. Zawdzięcza to pewnie latyno-amerykańskim inklinacjom swojego szefa, jak i konsekwentnemu doborowi artystów, którzy nie boją się kolorów w swojej muzyce. W ramach zapoznania proponuję konsumpcję "Floppy" Alexa Picone, prostego, ale skutecznego utworu o pogodnej melodyce, intrygującym rytmie i miłej motoryce, dalej "Honolulu" Digitaline, 17-minutowy epicki, ale zarazem plażowy utwór, ocierający się o glitch i micro-house; napięcie pozostałe po nim można rozładować "Albertino" autorstwa duetu Guido Schneider & Andre Galluzzi - możliwe, że to największy parkietowy hit w historii tej wytwórni, na koniec zaś przedstawiam wam próbkę tzw. "liquid techno" - "Letters" Reboot, kolejnego, tym razem 10-minutowego monstrum, gdzie jest wszystko co dobre w Cadenza - silna, przekonująca rytmika o bogatej fakturze, ciekawe rozwiązania melodyczne i intrygujące sample (zaśpiewy zza światów, heh).

Moon Harbour Matthiasa Tanzmanna, label z Leipzig, idzie o krok dalej niż Cadenza, proponując również ciekawy rytmicznie minimal, ale z bardziej deep-house'owym zacięciem i ze zdecydowanie mocniejszym, funkowym basem. Prezentację zacznę od "Break New Soil" Gregora Treshera, który eksploruje właśnie ten region gdzieś pomiędzy minimalnym techno, a deep-house'ową melodyką: w utworze tym wszystko pika i cyka prowadzone, jak za rękę, przez potężny, bujający bas; w "Suki Zuki" Luna City Express z kolei mamy zatrzęsienie sampli; gwar ludzi, flecik i saksofon (dialogi między nimi są świetne!) które sprawiają, że utwór wprowadza bardzo ciepłą atmosferę; "Crazy Circus" to kompozycja szefa - Matthiasa Tanzmanna - w remiksie Guido Schneidera (patrz Cadenza!), która pokazuje bardziej taneczną stronę wytwórni, choć zza ściany instrumentów perkusyjnych przezierają czasem intrygujące sample i fragmenty jakichś dziwnych pejzaży muzycznych; na deser zostawiam nowo-zelandzką produkcję Szymona Kwiata :) (Simon Flower) pt. "Send In The Clowns", która jest z kolei przykładem jakiegoś space-funku na sterydach po kwasie - dosyć surrealistyczny, acidowy utwór łączący bardzo różne stylistyki i trzymający je razem w ryzach silnego i gęsto nabudowanego bitu.

Poker Flat to jedna ze starszych (1998) i bardziej zasłużonych wytwórni na polu ciekawego tech-house'u i okolic. Label Steve'a Buga wydawał już takie gwiazdy jak Josh Wink, Trentemoller, Märtini Brös. czy Phonique. Co ciekawe, Bug dba o to, żeby poszerzać horyzonty i nie trzymać się uparcie tych samych formuł, co widać w dosyć dużej progresji jaka miała miejsce w ciągu ostatnich lat w szeregach Poker Flat. Wpływy sięgają od Jeffa Millsa i Axis, po Chicago house, acid i niemieckie dubowe techno. Ja skoncentruję się na bardziej przystępnych, tanecznych i bezpretensjonalnie kręcących numerach. Zaczynamy od "Organic" duetu Guido Schneider (trzeci raz dziś!) & Florian Schirmacher, którzy skutecznie bujają za sprawą chwytliwego wiodącego pasażu i świetnie rozmieszczonych przeszkadzajek, choć w stonowanym przejściu można skutecznie odlecieć w inny wymiar; dalej mamy zacnego Jeffa Samuela i "Relapse", który, na podobny do "Organic" sposób buja, ale operuje w zdecydowanie mniej radosnych rejestrach - bluesowych, rzekłbym nawet - to bardzo ładny, przestrzenny utwór pokazujący to, co najlepsze w tym co przyszło nam określać tech-house, zwróćcie uwagę na świetne organy w szóstej minucie!; "Let Me Dance" Martina Landsky, w remiksie Sebo K, to już klasyczny deep-house'owy parkietowy wymiatacz, o niezwykle zaraźliwym rytmie, oraz bardzo tanecznym pianinku i organkach; skończymy przy "Loverboy" samego Steve'a Buga, który oprócz świetnego pianina (znów!) i krągłego basu bryluje znamiennie kwaśnym motywem w stylu starego Detroit, tyle że okraszonego wokalem, który wprowadza lekko dekadencką atmosferę.

Oslo to najmłodszy label z dzisiejszej prezentacji: ma zaledwie roczek, ale już dorobił się wielkiego hitu, wylansował gwiazdę i nadaje ton scenie z pogranicza techno i house. Dla Oslo produkują, często pod innymi pseudonimami, takie tuzy jak Miss Fitz czy Guillaume & The Coutu Dumonts. Jak to określił Johnny D, numer jeden w Oslo, chodzi im o to, by muzyka dobrze bujała głową i ciałem, tak jak to robiła kiedyś na Woodstock... To jest z pewnością jedyna rzecz jakiej nie można odmówić Oslo - ich utwory często mimowolnie pobudzają czynności motoryczne, o jakich wcześniej mogliście nie zdawać sobie sprawy. Zazwyczaj długie, rozciągnięte kompozycje potrzebują czasu, ale jak się rozpędzą, przejeżdżają każdy parkiet, co dj'e na całym świecie szybko odkryli za sprawą "Orbitalife" Johnny'ego D, który był wielkim hitem wakacji. House podany w sosie techno, oszczędny, choć wyrazisty, z mruczącym gdzieś w tle wokalem i potężnym basem okazał się być wybuchową mieszanką i zawirował światkiem muzycznym. Ale na Johnny'm D, choć ma na koncie też taką perełkę jak "Manipulation", katalog Oslo się nie kończy. Znajdziemy tu jeszcze Christiana Burkhardta z "Kreiskollaps" (tu w remiksie szefa Oslo - Federico Molinariego) - kolejnym bezkompromisowym techno-bujaczu, oraz zjawiskowe The Per Eckbo Orchestra z "Beat Bravo", w którym bardziej stonowane, stłumione dźwięki wprowadzają leniwą, ciepłą i przyjemną atmosferę. W zimnym Oslo.

Broda

1 komentarz:

  1. Oslo rzeczywiscie wydaje sie najciekawszym labelem w ostanim czasie, szczegolnie po uruchomieniu sublabela Love Letters From Oslo. Per Eckbo Orchestra moim skromnym zdaniem w Top10 2008. [D-Selavi]

    OdpowiedzUsuń

Nim cokolwiek napiszesz, pomyśl o swojej matce. Czy byłaby dumna?